2013/02/12

Right here, right now...



 PRACOWITY ZESZŁY TYDZIEŃ:

Oj i to bardzo. Mówię Wam, o mało nie zwariowałam. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Uczucie szaleństwa tylko mnie bardziej motywowało i pracowałam bardziej, bardziej i bardziej. Aż wreszcie osiągnęłam swój cel! Ale już Wam mówię, o co chodzi.
Otóż, wzięłam się za tłumaczenie filmu... Taak, też byłam bardzo w dużym szoku, kiedy to postanowiłam. Jednakże powiedziałam sobie, że angielski nawet nawet znam, ostatnim razem, jak oglądałam film z angielskimi napisami to go zrozumiałam, więc czemu nie? Stwierdziłam, że chyba nie będzie aż tak źle. Nie było. Muszę Wam powiedzieć, że tłumaczenie napisów do filmu to zarazem świetne i męczące zajęcie. Świetne, bo człowiek uczy się przy okazji angielskiego(bynajmniej ja), dowiaduję się nowych rzeczy, bo jak się coś tłumaczy, to jednak trzeba wiedzieć, co się piszę, szczególnie wtedy, kiedy bohaterowie mówią medycznymi regułkami. Trzeba uważać, żeby nie palnąć jakiejś gafy, by zdania były zrozumiałe i w ogóle, żeby wszystko było cacy. :D
Zaś męczące z tego powodu, iż niekiedy zdania po angielsku niekiedy nijak się mają do danej sceny trzeba coś wymyślić, tak żeby miało to sens i ta jedna scena nie zaważała na całym filmie. Czasami trzeba się mocno nagłówkować o co autorowi napisów i bohaterom filmu chodzi. Przy tym jest najwięcej zabawy. No i piosenki. Na kilkanaście minut filmu i ze kilkaset linijek napisów, trzeba poczuć się poetą i nie dość, że przetłumaczyć zdania na polskie, to jeszcze zrobić to tak, by miało to sens i jakoś tam pasowało to piosenki. Chociaż muszę Wam powiedzieć, tłumaczenie piosenek było dla mnie najlepszym i najmilszym momentem. Poszło mi z tym tak gładziutko, że aż się zdziwiłam. 
Wiem jednak jedno: miło wspominam poprzedni tydzień. Nie myślałam o niczym innym, jak tylko o napisach i o zdaniach, których nie rozumiem, w każdej wolnej chwili tłumaczyłam i tłumaczyłam, non stop coś poprawiałam, wariowałam, świrowałam i nie raz byłam bliska wyrwania sobie kilku(ewentualnie kilkunastu) włosów z powodów niektórych dialogów, oglądałam podczas tego wszystkiego ten film z tysiąc razy, że na koniec, kiedy robiłam końcową korektę, to znałam dialogi na pamięć. Jednakże najpiękniejsze uczucie było kiedy skończyłam tłumaczenie. Omal nie wybuchłam z samozadowolenia! Pogratulowałam sobie, bo moje marzenie się spełniło - przetłumaczyłam swój film pierwszy. Nie wierzyłam nawet, że jestem do tego zdolna, że mój angielski nie jest aż taki zły, jak myślałam. Mówię Wam, szalony tydzień(takiego chyba jeszcze nie przeżyłam), ale i za razem najlepszy w moim życiu. Fakt, że dzięki mnie ludzie będą mogli obejrzeć ten film, to piękne uczucie. A jeśli nie inni, to ja. Na pewno nie raz do niego wrócę. Już codziennie oglądam teledyski do piosenek... :P
A film, który przetłumaczyłam to Endukante Premanta (2012). Tollywood - jeszcze większe zdziwienie z mojej strony, że wzięłam na pierwszy nóż Południe, a nie Północ. Główni aktorzy: Tamanna i Ram. To ze względu na tego pana postanowiłam pobawić się w tłumacza. Słodziak, słodziak, słodziak! :) Może ktoś go zna? Jeśli kiedyś natraficie na ten film, wiedzcie, że tłumacz Preetishya, to ja. Film Wam polecam, bo jest bardzo fajny. Niby średniak, ale da się go obejrzeć i nawet(może) polubić. Ja tam go kocham całym sercem! :)


JUŻ ZA TYDZIEŃ...:

Taak, za tydzień kończę 18 lat! Łihi! Uaaa! Skaczemy, radujemy się! Tralalala...
Nie ja. Nie należę do tej licznej grupy moich rówieśników, którzy nie mogli i nadal nie mogą doczekać się swojej 18-stki, bo będą wreszcie dorośli, będą mogli robić co chcą, pić, palić(i tak już to robią) i nikt nie będzie się mógł do nich przyczepić, bo przecież mają już dowód osobisty... Nie, nie należę do tej szalonej grupy. Jestem inna, ale nic dziwnego. Przyzwyczaiłam się.
Z jednej strony tak, chcę mieć już 18 lat, ale z drugiej nie.
Jakoś nie spieszy mi się do dorosłości. Taak, kolejny przykład biednego dziecka, które w swoim pięknym dzieciństwie marzyło tylko o tym, żeby być już dorosłym. Oj, pamięta się te czasy... Zazdrościło się rodzicom, wujkom, ciociom i starszym znajomym, że oni tacy fajni i w ogóle są. Nic, tylko się śmiać z siebie. Tak właśnie teraz robię, śmieję się z siebie, że mogłam być taka głupia i pragnąć tego tak mocno, że teraz, fakt po 10 latach, ale marzenie powoli się spełnia. Nie chcę być dorosła, bo jak sobie pomyślę ile z tym wiąże się trudności, urzędów, latania i załatwiania różnych spraw, praca, mieszkanie i samodzielne życie na własny rachunek, to bez zastanowienia odpowiadam: 'nie'. Może i jestem głupia i za kolejne 10 lat będę się śmiać z tego jaka ja byłam głupia, że tak myślałam... Możliwe. Jednakże na razie chcę być wiecznie 17-latką, nie mieć większych problemów, od tych które mam teraz, nie martwić się o przyszłość i żyć sobie szczęśliwie u boku kochanych rodziców. Jednakże wiem, że to nie potrwa długo. Moje marzenie z dzieciństwa się spełnia, więc powinnam się cieszyć, czyż nie? To dlaczego się nie cieszę? Jestem inna, niż wszyscy, to tyle.
Z drugiej zaś strony, odliczam już dni do moich urodzinek, bo mój tatuś obiecał mi, że dostanę porządny sprzęt komputerowy, co w moim przyszłym zawodzie to podstawa. Już się nie mogę doczekać, kiedy będę mieć dostęp do Neta i jednocześnie swoje ulubione programy na kompie. Najdzie mnie chęć zrobienia jakiegoś projektu - jaki problem? Szukam potrzebnych materiałów, otwieram program i robię! Już to sobie wyobrażam... :P Będę szaleć! Jedyny powód, z którego cieszę się z urodzin, to właśnie wizja prezentów. Nie liczę na nic wielkiego, bo zapewne dostanę kasę. Z niej kupię sobie komputer, a jeśli coś zostanie to zakupię sobie łyżworolki. Albo coś innego. Pomysłów mam tysiące.
Jednakże jeszcze tydzień i... witaj dorosłości... Skaczemy z radości, skaczemy! :P


I TAKIE TAM:

A tak ogólnie, wszystko u mnie w porządku. Chodzę na praktyki(sorry, zajęcia praktyczne, jeśli słuchać pilnie mojej pani od zawodowych) , uczę się nowych programów, czuję się tam świetnie i w ogóle fajnie jest mieć praktyki. Siedzę i obserwuję, czasami pomagam fajnej dziewczynie, która z wyglądu przypomina mi Anushę Sharmę.. Na serio! Jakbym widziała polska wersję Anushki! Jaram się, jaram! :P Byłam tam już po raz trzeci i tak przez cały rok, jeden raz w tygodniu. Fajnie, fajnie. Mówię Wam.
Trochę mnie po tym tłumaczeniu zamuliło. Nie ogarniam jeszcze dobrze. Do tego się nie wysypiam. Ale to ostatnio, to ze względu na moich kochanych norweskich sąsiadów.. Studentów. O s z a l e ć można! Nie ma to, jak iść do nich i po angielsku do nich gadać, żeby wyłączyli o 5 nad ranem muzykę i powstrzymywać tatusia od tego, żeby nie zaczął się bić z jednym nadpobudliwym(również) chłopakiem... :P Ale próbuję o tym zapomnieć, bo na każdą myśl o tym nie przyjemnym incydencie, boli mnie serce(dosłownie) i zaczynam się denerwować. ;)
Żyję. Z dnia na dzień, ale żyję. Chcę już wakacje... bo kto by nie chciał. Chociaż się człowiek wyspać mógł.
A u Was jak? Też tak barwnie, jak u mnie? Mówcie, opowiadajcie, zawsze z przyjemnością czytam Wasze komentarze!


Tak na koniec... Ktoś chce całusa od Emraana? :P